Wspomnienia - styczeń 1945r.
Autorem poniższych wspomnień jest pan Filip Kaczmarczyk (ur. 1900, zm. 1981), wieloletni pracownik Szpitala Psychiatrycznego w Lublińcu. Poniższy fragment - to część pamiętnika, który opowiada historię Szpitala od jego powstania, aż do lat 60 tych. Postaram się całość przepisać. Fragmenty zamieszczone w tym rozdziale opowiadają o pierwszych miesiącach 1945r. kiedy to Armia Czerwona wkroczyła do Lublińca i losach - w tym czasie mieszkańców i pacjentów Szpitala Psychiatrycznego, ale i rannych żołnierzach radzieckich.
Filip Kaczmarczyk, stoi - czwarty od prawej strony,
podczas wycieczki zakładowej - pierwszy od prawej dr. Cyran
Dnia 16 stycznia jechałem z Blachowni Śląskiej odwiedzić rodzinę. Już na stacji Fosowskie widziałem grupę chorych. Między nimi byli mi znajomi, których prowadzono do Leśnicy Strzeleckiej. Po przejściu frontu dowiadywałem się o los chorych. Od naocznego świadka otrzymałem informację, że chorzy, którzy przybyli z Lublińca kopali rowy w sąsiedniej wsi i zajmowali jeden dom w tamtejszym zakładzie (Prowincjonalnym Zakładzie Opiekuńczo-Wychowawczym w Leśnicy).
Zakład w Leśnicy, w internacie którego nocowali w styczniu 1945r.
pensjonariusze lublinieckiego szpitala
Podczas działań wojennych dom ten wypalił się z nieznanej przyczyny (Dom dziewcząt). Chorych pozostawiono bez opieki. Wałęsali się. Dużo ich zginęło i są pochowani we wspólnej mogile (źródła podają, że od 60 do 100 osób) w ogrodzie przy domu administracyjnym (dzisiaj na terenie Zespołu Placówek Oświatowych w Leśnicy przy tym budynku znajduje się krzyż przypominający o tej tragedii).
Do Blachowni nie wróciłem, gdyż w ten dzień komunikacja kolejowa w Lublińcu była przerwana skutkiem bombardowania dworca i zmuszony byłem się ukrywać. Po nalocie na dworzec byli zabici i ranni.
Dworzec lubliniecki w czasie wojny
Po odbytej tułaczce z Leśnicy do naszego szpitala wróciło dwóch chorych. W tym dniu wpadł pocisk do głównego naszego bloku męskiego (w Zakładzie Psychiatrycznym) w chwili gdy przynoszono jedzenie z kuchni na oddział. Bomba raniła pięciu chorych i jednego pielęgniarza. Jeden z chorych na wskutek ran zmarł, zaś pielęgniarz (Eryk Lorenczyk) po przejściu frontu został zawieziony do Tarnowskich Gór, gdzie amputowano mu nogę.
Podczas działań wojennych w oddziale w Ciasnej (założonym w pałacu w tamtejszym pałacu podczas drugiej wojny światowej) zginął jeden chory i dwóch było rannych, których później przewieziono do naszego szpitala (czyli do Lublińca).
Pałac w Ciasnej, przed wojną znajdowało się tutaj sanatorium,
w czasie wojny szpital polowy,
a następnie oddział Zakładu Psychiatrycznego w Lublińcu
Równocześnie w tym czasie (przed wejściem Sowietów do Lublińca) ewakuowano szpital powiatowy, nad którym opiekę lekarską sprawował dr. Henryk Jarczyk - internista. Wraz ze zbliżającym się frontem rodziny pozabierały rannych do domu. W szpitalu powiatowym pozostało dwóch ludzi i ciężko ranny pielęgniarz Lorenczyk (przeniesiony tam ze Zakładu Psychiatrycznego) i poparzony żołnierz niemiecki.
Po przejściu frontu do tymczasowego szpitala (który mieścił się na terenie Zakładu Psychiatrycznego - w domu na folwarku oddziału męskiego) przewieziono ukrywających się w lasach zborowskich rannych i z odmrożonymi nogami niemieckich żołnierzy. Do nich przeniesiono także tego poparzonego żołnierza. Gdy likwidowano ten szpital (na terenie Zakładu Psychiatrycznego) urzędował już dr. Hipolit Latyński. Spotkały go przy tym przykre słowa ze strony konającego oficera niemieckiego, gdy chciał trochę słomą wyścielić samochód. Były pogłoski, że wszystkich zastrzelono w lesie.
Przed zbliżającym się frontem ewakuowano wszystkie urzędy, zabierano bydło i nierogaciznę, opróżniano piekarnie z chleba i mąki, wszelką żywność z magazynów, tworzono podwody z zajętych koni i wszystko to wywożono na zachód. Mężczyzn, którzy nie zdążyli się ukryć zabierano do "Volkssturmu". Kobiety, dzieci i starców przepędzono do piwnic specjalnie do tego celu oznaczonych symbolem L.S.R "Luftschutzraum" schron przeciwlotniczy. Miasto wyglądało jak wyludnione, oprócz ciągnących cię bez przerwy rzesz cywilnej ludności uchodzącej na zachód oraz cofającego się wojska.
Takie napisy informowały o miejscach, gdzie znajdują się schrony przeciwlotnicze.
Ten pochodzi z jednego z siemianowickich budynków
W czasie przechodzenia frontu brak było żywności, gdyż racje żywnościowe wydzielane na kartki były zbyt szczupłe, by można był gromadzić zapasy. Sklepy obrabowane, piekarnie nieczynne, zaczął doskwierać głód. Mieszkańcy pomagali sobie wzajemnie dzieląc się takimi zapasami jak ziemniaki czy warzywa.
W nocy z 19 na 20 stycznia wojska radzieckie wkroczyły do miasta wypierając ostrzeliwujące się wojska niemieckie. Ludzie uprzedzeni niemiecką propagandą, że Rosjanie gwałcą kobiety i dziewczęta, mordują małe dzieci, nie wychodzili przez dłuższy czas z piwnic. Młode dziewczęta i i kobiety ukrywały się na strychach i w zakamarkach. Głód zaczął coraz bardziej doskwierać nie tylko ludności, ale i wojsku. Pomagano sobie nawzajem, szukano w młynach ukrytych rezerw, pieczono kleisty chleb. Na jeden bochenek trzeba było czekać cały dzień. Często żołnierze radzieccy dzielili się z dziećmi swoim przydziałem chleba.
Informacja w prasie radzieckiej z 21 stycznia 1945r.
o zajęciu przez wojska I Frontu Białoruskiego między innymi Lublińca
Niemcy opuścili szpital (Szpital Psychiatryczny) pozostawiając pod opieką nielicznych pielęgniarek, bez zapasów żywnościowych - wynędzniałych chorych. Tuż przed przejściem frontu uzupełniono oddziały w niewielką ilość chleba z piekarni szpitala. W szpitalu nastąpił zupełny zastój. Wygasła kotłownia, wygasła kuchnia, brak wody bieżącej, światła i ogrzewania. Wodę czerpano z jedynej studni przy "Czerwonym domu".
Szpital Powiatowy w Lublińcu w okresie międzywojennym
Kromka suchego chleba i garnuszek zimnej wody nie były w stanie zaspokoić głodu. Chorzy leżeli apatycznie w łóżkach. Po kilku dniach uruchomiono jeden kocioł. Wodę czerpaną dostarczano do kotłowni i kuchni, w której gotowano kleik z pozostałości znalezionych w piekarni i herbatę by chorzy otrzymali jakikolwiek ciepły posiłek. Pacjenci mimo, że byli pozostawieni sami sobie, bez opieki i dozoru to zachowywali się spokojnie, nie stwierdzono, żadnego nieszczęśliwego wypadku. Pielęgniarki przychodziły rano pomóc przy wydawaniu jedzenia, a z nadchodzącym mrokiem opuszczając szpital zamykały oddziały. Same ulegając ogólnej panice, kryły się na strychu "Czerwonego bloku". Z tego okresu jako ciekawostkę podaję, że na drzwiach wejściowych i na oddziały chorych zawieszano kartki z napisem "TYFUS" w języku rosyjskim, aby tylko ochronić się i chorych przed ewentualnym napastowaniem żołnierzy.
Budynek zwany "Czerwonym domem", gdzie ukrywały się w styczniu 1945r. pielęgniarki
Podczas działań wojennych w mieście wypalono dwa domy. Większemu zniszczeniu uległ dworzec i młyn. Na peryferiach broniły się pod ochroną zabudowań - niemieckie gniazda karabinów maszynowych, które likwidowano z dział radzieckich. Takie gniazdo zajęło stanowisko w odległości paru kroków od mojego domu, gdzie po oddaniu kilku wystrzałów (przez radzieckie działa), na wskutek podmuchów wyleciały wszystkie szyby w oknach. Na wskutek likwidowania gniazd niemieckich uszkodzonych zostało kilka zabudowań.
Ostrzał niemieckich pozycji przez radzieckie działo Front Białoruski styczeń 1945r.
zdjęcie poglądowe
W pierwszych dniach po przejściu frontu wybuchł pożar w pomieszczeniach tkalni (Zakładu Psychiatrycznego), której ciężkie drzwi były zamknięte, a nikt nie miał do nich klucza. Przez wybite okno nieliczni mężczyźni starali się ugasić ogień wiadrami z wodą, które pielęgniarki wraz z chorymi dostarczały sposobem łańcuszkowym prosto z rzeki, aż do ugaszenia pożaru. Dopiero potem wyważono drzwi stłumiono niedopałki. Od pożaru zniszczyło się kilka warsztatów tkackich, maszyny i nagromadzone materace i sienniki.
Tkalnia w Zakładzie - pensjonariuszka podczas pracy
Po przejściu frontu 21 stycznia 1945r. Komitet Obywatelski skierował ludzi do pracy. Mnie przeznaczono do pracy w szpitalu psychiatrycznym (wcześniej autor używał zwrotu Zakład Psychiatryczny). Zapoznałem się z pozostałym po ewakuacji w szpitalu dr. Maiwaldem i rannymi chorymi, którzy ucierpieli od bomby, która wybuchła na terenie Zakładu (o czym autor informował już wcześniej). Do szpitala przybyło NKWD. Spotkali dr. Maiwalda w gabinecie dyrektora, gdzie zamierzał się ulokować. Po przesłuchaniu doktora, aresztowali go.
Pod wieczór spotkałem pielęgniarki opuszczające oddziały. Zostawiły chorych bez opieki. Byłem zdziwiony, a nawet zaniepokoiło mnie to pozostawienie chorych przez pielęgniarki i dlatego zamierzałem przez noc pozostać w szpitalu, byle się ktoś zjawił i powiadomił o tym moją rodzinę. Do tego wszystkiego wezwano mnie do Szpitala Powiatowego, gdzie miałem stawić się u tamtejszego lekarza. Gdy tam dotarłem, siostra dyżurna zakomunikowała mi, że dr. Jarczyk poszedł już do domu, bo jest chory i zlecił by przygotować 52 miejsca dla rannych żołnierzy radzieckich, których wkrótce przywiozą z (Jemielnicy?). Po ewakuacji pozostało w szpitalu dwóch ciężko rannych w jednej sali z sześcioma łóżkami. Tych dwóch rannych zamierzałem przenieść do Szpitala Psychiatrycznego, był to ciężko ranny pielęgniarz Lorenczyk i ciężko poparzony żołnierz niemiecki, co też zrobiłem dnia następnego. Tymczasem ulokowałem ich w pokoju na uboczu. Przy ewakuacji szpital (mowa o Szpitalu Powiatowym) ogołocono ze sprzętu, pościeli bielizny. W piwnicach i zakamarkach były porozrzucane sienniki. Wszystkie przyniesiono i ułożono na podłodze, jednak było ich za mało do zapowiedzianej listy rannych. Pomocy znikąd nie można było się doprosić. Zamierzałem w dniu następnym uzupełnić brakujące sienniki ze Szpital Psychiatrycznego.
Daleko po północy nadszedł transport bez jakiegokolwiek konwoju wojskowego. Rannych przywieziono prosto z pola walki na skromnymi opatrunkami prowizorycznymi. Przywieziono ich na wozach gospodarczych i drabiniastych wymoszczonych pierzynami. Do noszenia nie było ludzi, bo furmani byli wszyscy inwalidami. Z rannych, mało który mógł się poruszać o własnych siłach. Nie wszystkich dało się przenosić na plecach, niektórzy jeszcze w dodatku trzymali kurczowo tobołki ze swą zdobyczą, przeważnie nowe trykoty damskie. Cierpliwie znosiłem rannych powoli z myślą "komu prędzej braknie cierpliwości", bo słyszałem od furmanów szemranie, że to rozładowanie wiecznie trwa. Pierwszym brakło cierpliwości furmanom, bo jak się już szarzyło sami się w czwórkę zabrali do noszy, ale zaraz się przewrócili i trzeba było im pomagać.
Wśród rannych byli tacy, którzy wymagali natychmiastowej operacji, z których - jeden do rana zmarł, drugi zmarł do południa. Ogarnięty zmęczeniem i głodny pragnąłem się na chwilę zdrzemnąć. Poprosiłem nadpielęgniarkę o pomoc. Przysłano pielęgniarki, materiał opatrunkowy i coś do zjedzenia. Dwóch rannych przeniesiono na oddział V - męski. Dla odprężenia udałem się do Szpitala Psychiatrycznego odwiedzić rannych na oddziale V. Niedługo trwało odprężenie, gdyż mnie poszukiwano przez jakiegoś oficera, stopni nie znałem. Oficer zwymyślał mnie, gestykulował, krzycząc wskazywał na zmarłych żołnierzy, z czego nic nie zrozumiałem. Przyprowadził jednego rannego, domagał się, żeby go zaraz operowano. Odpowiedziałem "ja nie wracz ani chirurg", dopiero się wściekł. Wskazywał na wiszącą u boku "parabelę". Wystraszona siostra oczami dała znać, żebym się zgodził. Rana nie wyglądała niebezpiecznie, była trochę poszarpana, ale głęboko w udzie tkwił odłamek, jakby na kości. Na biurku, znalazłem skalpel, którym na pewno temperowali lekarze chirurdzy ołówki. Za jego pomocą i otuchą jaką dodawała mi zakonnica, pod stałym dozorem tego oficera odłamek wydobyłem, ranę wyczyściłem założyłem opatrunek. Z niepokojem o możliwą gangrenę udałem się do domu na odpoczynek.
Następnego dnia przychodząc do szpitala nieufnie tylko pytałem czy pacjent żyje, niespokojny o przyszłość operowanego. Siostra donosi mi, że Rosjanie zabierają łóżka dziecięce z porodówki i ładują na samochody. Inni manipulują przy rentgenie. Zdenerwowany pytam (żołnierzy) o "bumaszkę" z komendy, porozumieć się nie mogłem. Drzwi z rentgena zamknąłem i udałem się do komendy, przedstawiłem zaistniałe zajście. Tam nie bardzo przychylnie się do tej sprawy odniesiono(...) Zdobyłem się na odwagę i domagałem się, by przysłano chirurga. Posłano ze mną żołnierza. Widać, że nie był zadowolony z tego poselstwa, który może przez nieuwagę, szturchnął mnie kolbą (karabinu), aż się zatrzymałem uderzając głową o poręcz. Wracając do szpitala zauważyłem, że dwóch samochodów załadowanych łóżeczkami już nie było. Zadowoliłem się chociaż tym, że został uratowany rentgen.
W domu sióstr (Elżbietanek) w sąsiedztwie szpitala inna jednostka przejściowo ulokowała swoich rannych i po operacji przesyłali ich do Częstochowy. Ponownie zwróciłem się o przesłanie chirurga, zaznaczyłem, że w sąsiedztwie szpitala są chirurdzy.
Klasztor sióstr Elżbietanek w Lublińcu,
z tyłu, po lewej stronie widać wieżyczkę szpitala powiatowego jeszcze przed przebudową
Zgodzono się. Rannych zanoszono tam (chodzi prawdopodobnie o dom sióstr zakonnych) na noszach i przynoszono z powrotem.
Siostry zakonne i ranni żołnierze radzieccy w 1945r - zdjęcie poglądowe
Warunki w Szpitalu Powiatowym były straszne, brak światła, ogrzewania i wody. Robiono przygotowania w Klasztorze Ojców Oblatów w pomieszczeniach po ewakuowanym niemieckim szpitalu polowym, dokąd przez cały dzień - 26 stycznia (według kroniki oblackiej miało to miejsce 29 stycznia) przenoszono rannych ze Szpitala Powiatowego. Tam praca był przyjemniejsza, chociaż daleka od higienicznej. Za nakrycie każdy ranny posiadał pierzynę, w której go przywieziono do szpitala.
Klasztor Ojców Oblatów, oraz kościół pw. św. Stanisława Kostki - okres międzywojenny,
tutaj w 1945r. najpierw mieścił się niemiecki szpital polowy,
i gdzie następnie przez krótki czas umieszczono rannych żołnierzy radzieckich
Dziennie wizytował szpital sztab oficerów z oficerem kobietą na czele. Służbę przy rannych pełnił personel szpitala psychiatrycznego. Pewnego dnia podjudzony przez personel, by im przydzielono chleba, albo chociaż jeno obiad, bo pracowali przez cały dzień, zdobyłem się na odwagę i przedstawiłem tą prośbę gronie oficerów. Z gestów oficerów-mężczyzn widać było, że prośbę popierają. Następnego dnia spotkało mnie zajście bardzo nieprzyjemne i powtórzyć bym musiał słowa, które dawniej nie raz się słyszało: "Tam nic nie rządaj, a bydź zadowolony z tego co ci dają". Podczas codziennej wizyty, kobieta oficer rozpoczęła swoje wywody w ręce trzymając porządną piętkę chleba, a w drugiej trzymała mnie za kołnierz pod gardłem. Stawiała masę pytań "skolko tego, a tego" i za każdym pytaniem dostawałem silny cios piętką chleba w pierś. Kobieta była co najmniej raz silniejsza ode mnie, a może i podchmielona. Fakt, że pojęcia nie miałem jakie ilościowo przydziały żywnościowe były dla rannych, bo się tym nie interesowałem. Gdy tego wszystkiego znieść już nie mogłem, a płakać się wstydziłem, wyrwałem się jej ze słowami, że pójdę zapytać i schowałem się w hałdę zapluskwionych sienników. Od tego dnia starałem się unikać z nią spotkania.
Pod wieczór tego dnia powstała wśród personelu panika, gdy przyniesiono rannego żołnierza z pielęgniarzem Krawczykiem, któremu chciano wmówić, że jest sprawcą tej zbrodni. Sprawę wyjaśniono następująco: dwóch pijanych żołnierzy chodziło po domach, szukali rzekomo "hermanów" (Niemców). Przyszli do mieszkania Krawczyka. Chcieli sprawdzić w piwnicy, czy ewentualnie nie ma ukrytych "hermanów". Gdy schodzili po schodach padł strzał, nie wiadomo czy przez nieostrożne obchodzenie się z bronią , czy z innych powodów, lecz postrzelony został jeden z żołnierzy.
Przy Folwarku nagromadzona została przez Niemców cała masa skrzyń z amunicją, widocznie miała służyć do obrony, albo czekała na odtransportowanie, czego już nie zdążono zrobić. Ludzie obchodzili te śmiercionośne skrzynie drogami okrężnymi. Dnia 2 lutego nastąpił wybuch tego ładunku, skutkiem czego został zupełnie zniszczony jeden dom, zniesiony szczyt obory na folwarku. Większe uszkodzenia były w domu Ojców Oblatów i mniejsze w okolicznych zabudowaniach. Nikt nie widział sprawcy wybuchu. Na drzewach wisiały strzępy kożuszka i waciaków.
Zabudowania folwarku Zakładu Psychiatrycznego, przy którym doszło do wybuchu amunicji
W parę dni po wybuchu przybył do szpitala poprzednio wspomniany lekarz internista dr. Jarczyk. W tajemnicy przyznał mi się później, że był aresztowany. Zwolniono go, gdy przyrzekł, że będzie pracować w szpitalu. Po jego przybyciu kamień spadł mi z serca. Tym więcej i on był zadowolony, że jest na wolności, chociaż mu tam krzywdy nie zrobiono jak jego współtowarzyszom.
Rannych powoli zwalniano i na początku marca zlikwidowano szpital, z tym, że ostatnich rannych przewieziono do Częstochowy (kronika oblacka podaje, że po wybuchu rannych wywieziono z klasztoru). Wrócę jeszcze do mojego operowanego pacjenta. Niechętnie byłem przy jego pierwszym opatrywaniu, gdyż w sumieniu nie byłem pewny o gojenie się rany po prymitywnym zabiegu. Ktoś doniósł, że na naszej ulicy chodzą kulawi żołnierze radzieccy i to będą na pewno jacyś ze szpitala. Wyleciałem ze szpitala, chciałem przy tym zajrzeć do domu. Drogą nic nie spostrzegłem. Wchodząc do domu słyszę szlochy dzieci i żonę użerająca się z kimś. Gdy wszedłem do domu, ten ktoś obrócił się. Poznałem mojego pacjenta z bagnetem w ręku. Domagał się chleba. Gdy mnie zobaczył speszył się i wyszedł. Nie wiem czy mu wygrażałem. W domu powstała konsternacja, dzieci ukryte w kąciku za plecami matki, jedne więcej płakały, drugie się cieszyły, tylko żona już spokojnie mówiła "Chyba Cię Bóg natchnął". Zamierzałem nazajutrz się rozmówić, ale gdy rano przyszedłem już mojego pacjenta nie było, a pod poduszką pozostawione było parę kawałków słoniny wędzonej, którą na pewno zostawił dla mnie z wdzięczności za udaną operację. Nieraz później myślałem, ile zachodów trzeba niekiedy przy czystej operacji, a tu w tym przypadku można by przytoczyć stare porzekadło "goi się jak na psie".
Na ogół postępował powoli spokój, dyrektora Cyrana jeszcze nie było na miejscu, ale z dr. Latyńskim zapoznał się jego syn (syn miał na imię Andrzej). Pewnego dnia wzywa mnie dr. Latyński, żeby pójść do rosyjskiej Komendy Miasta rzekomo po jakiś przydział. Nieufny ociągałem się, ale wtedy młody Cyran dobrowolnie zgłosił się za tłumacza. Komenda miała pod opieką magazyn apteczny, przy małym rynku, którego Niemcy nie zdążyli wywieść z kilkoma skrzyniami, butlami i pakami z materiałem opatrunkowym. Zlecono nam skrzynie rozpakować, ze wszystkiego co jest w magazynie zrobić dokładne spisy i oddać w Komendzie. Dwa dni robiliśmy z młodym Cyranem remanent. Gdy przyszła kontrola, padło pytanie czy jest spirytus. Była jedna butla, to też zaraz została skonfiskowana. W zamian zostaliśmy obdarowani po jednym starym śledziu. Następnie całość z magazynu przekazana została Szpitalowi Psychiatrycznemu do równego podziału ze Szpitalem Powiatowym. Krótko po tym przekazano szpitalowi większą ilość spirytusu. Z tych przydziałów utworzyła się później apteka szpitalna.
Gdy tylko przeszedł front wiadomo było, że górnicy i hutnicy pierwsi stawili się do uruchomienia kopalń i hut, a początkowo byli w gorszych warunkach zaopatrzeniowych w żywność, w odróżnieniu od ludności w okręgach rolniczych. Nikt też się nie zdziwił, że od Bytomia przyjeżdżały z wózkami kobiety z dziećmi na okoliczne wioski w poszukiwaniu żywności. Nie prosili o mięso, słoninę i masło, ale zadowolili się kartoflami, kapustą, burakami, a od biedy może gdzieś zdobyli kawałek chleba dla ciężko pracującego męża i ojca. Komunikacja kolejowa Lubliniec - Tarnowskie Góry była na długi czas przerwana, w użytku była droga okrężna Fosowskie - Tworóg. Nie było lekko tym ludziom przemieszczać się drogą od Bytomia pod Dobrodzień ciągnąć ze sobą załadowany wózek wśród śnieżycy i mrozu.
Radzieccy żołnierze w zrujnowanym Bytomiu w 1945r.
Zniszczone torowisko na Śląsku podczas natarcia wojsk radzieckich
Na podstawie:
Wspomnienia - Filip Kaczmarczyk
http://www.sosw.lesnica.pl/
https://photochronograph.ru/2020/05/08/1945-god-nastuplenie-sovetskix-vojsk/
https://rg.ru/2020/01/16/rodina-polsha.html
Fotopolska
NAC
http://opac.nekrasovka.ru/books/Vech_Moskva/1945/VM_1945_018.pdf
https://mikhael-mark.livejournal.com/952161.html
https://siemianowicesubiektywnie.pl/2021/05/29/dziedzictwo-siemianowickich-schronow/