Lubliniec - Ocalić od zapomnienia

Hotel Baranek

Na podstawie: Sebastian Ziółek, Lubliniec 1922-1939. Miasto i mieszkańcy, w: Lubliniec 750 lat historii miasta i mieszkańców, Lubliniec 2022

Starszy sierżant Wojciech Kosmala, żołnierz 74 Górnośląskiego pułku piechoty oraz podziemia niepodległościowego po 1945 roku, zebrał anegdoty i opowieści o knajpianym Lublińcu lat międzywojnia. Przy okazji ich lektury można będzie sprawdzić jak opisywane miejsca wyglądały około sto lat temu, a jak prezentują się współcześnie.
 
Pierwsza opowieść dotyczy lokalu w dawnym hotelu „Baranek”, należącym przed 1922 rokiem do rodziny o tym nazwisku. W okresie międzywojennym nazywano go hotel „Antonik” od nazwiska nowych właścicieli. Na znajdującą się tam restaurację mówiono również „u Mruczka”, gdyż prowadziło ją małżeństwo o tym nazwisku. Wejście do niej znajdowało się od ulicy Piotra Niedurnego. Wojciech Kosmala opowiada:

„Ten lokal był także chętnie odwiedzany przez brać urzędniczą, miasto jako przygraniczne miało ich niemało. Wejście do lokalu było zasłonięte ciężką kotarą. Tuż przy wejściu, po prawej stronie, znajdował się bufet. Jednego dnia, wieczorem, małżonka pewnego porucznika – bawidamka szukała męża i uchylając drzwi, usłyszała głos swojego męża. Zaciekawiona, przystanęła między drzwiami a kotarą, nasłuchując rozmowy osób stojących przy bufecie. Uchylając lekko kotarę widzi, jak jej małżonek trzyma w objęciu pewną damę – pracownicę tutejszego starostwa, mężatkę, damę o wydatnych zaokrąglonych kształtach w wychowaniu i wykształceniu. Głaszcząc jej ponętne wychowanie, mówi: «O, to stuprocentowa kobieta». Nasłuchująca nie wytrzymała. Skoczyła do bufetu, chwytając obok stojące krzesło, unosząc je w górę…, ale małżonek zdążył już opuścić lokal, a żona krzesło. Podążając za mężem, oświadczyła: «Ja ci dam stuprocentową kobietę!»”.
 

Hotel Europejski

O restauracji w hotelu „Europejskim”, dawniej „Pod Księciem Prus” („Zum Prinz von Preussen”), również możemy przeczytać barwną anegdotę zanotowaną przez Wojciecha Kosmalę:
 
W lokalu tym można było spotkać zawodowych skaciarzy lepszej społeczności. Jednego późnego wieczoru przybył do lokalu namiętny skaciarz, stary wiarus, chorąży miejscowego pułku. Był już na małym gazie. Stanął przy stoliku, gdzie bito skata, wtrącając swoje trzy grosze, co powodowało rozgardiasz. Wśród grających znajdował się ówczesny kierownik Miejskiej Kasy Komunalnej, pod adresem którego padały różne docinki, wiadomo – pożyczkowe. Zakończono grę. Gracze postanowili rozprawić się z zuchwalcem. Wychodząc z lokalu, a było już późno w nocy, urządzili zasadzkę na ulicy Pawła Stalmacha, tuż przy moście Lublinicy. Chorąży idąc samotnie do domu został napadnięty. W porę zdążył wyciągnąć szablę – oficerowie i starsi podoficerowie nosili ją stale. W obronie własnej chorąży zranił w twarz i głowę kierownika kasy. Napastnicy widząc zbroczonego krwią kolegę zaprzestali napaści, unosząc rannego do pogotowia lekarskiego. Chorąży zdawał sobie sprawę ze skutków zajścia, toteż rano złożył raport dowódcy pułku. Dowódca lubił swoich starych wiarusów, przyrzekł, że sprawę załatwi. O godzinie 11.00 stawili się napastnicy u dowódcy pułku, kierownik kasy z obandażowaną głową i twarzą. Dowódca wysłuchał zażaleń i z miejsca orzekł, że ukarze chorążego nie za to że bił, ale za to, że używając szabli nie ma trupów. Żalący się zrozumieli sentencję wyroku, z opuszczonymi głowami opuścili dowództwo”.

Restauracja Greinerta

Powoli opuszczamy Rynek spacerując knajpianym szlakiem z Wojciechem Kosmalą. Ostatnią opisaną przy nim restauracją był lokal należący do Edmunda Greinerta, wcześniej pod nazwą „Altdeutsche Wein und Bier Stuben”.
„Po przejściu wąskiego korytarza wchodzimy do bufetu, stąd rzut okiem na podłużny lokal. Przy stolikach dębowych siedzi stara wiara powstańcza i rżną w skata. Z chmury fajkowego dymu, raz po raz słychać odgłosy przybijania kartami o blat stołu i takie okrzyki jak: «Nul z ręki – kontra – no to spuszczaj galoty» itd. W tej chwili wchodzi do lokalu żona jednego z graczy i woła męża do domu. «Zarozki przyjda», odpowiada stary Karlik. «A więc kontra!», wrzasnął w tej chwili Karlik. «Co za kontra?» zaperzyła się Karlikowa, «na kogo ty wrzeszczysz, ty stary mamlasie?». Stary oderwał na chwilę wzrok od kart i spojrzał spode łba na żonę. «Mamlas toch był roz w życiu» mruknął pod nosem, «jak zech cie zabroł».«Co ty tam mamrzesz?» spytała podejrzliwie Karlikowa, zaintrygowana uśmiechami karcianych kompanów męża. «A nic, nic Klaro», bąknął od niechcenia stary Karlik, «inoch se karty rachowoł. Toż bij Hanys»”.

 

Gospoda Piotra Goluzdy

Na Kilińskiego do gospody Piotra Goluzdy amatorzy piwa chodzili zwłaszcza na beczkowy Zdrój Zamkowy jasny z Browaru Zamkowego w Cieszynie (dawniej pod nazwą Arcyksięcia Fryderyka, rok założenia 1846). Lano tam także portera, eksportowe jasne i marcowe ciemne, wszystkie z Cieszyna, o czym zawiadamiała duża reklama po lewej stronie od wejścia. Niestety śmierć właściciela w 1929 roku ograniczyła działalność gospody. Jej budynek nie przetrwał do czasów dzisiejszych. O knajpie zachowały się dwie relacje. Wojciech Kosmala opowiada:
 
„Była to chata pierwszego budownictwa, niska, o wysokim, spadzistym dachu, tak niska, że niejeden przechodzień uderzył głową o jej okap. Urządzenie wewnętrzne według tradycji starych knajp. Początkowo zbierały się tu stare pieruny, Hanysy i Karliki, częściowo powstańcy śląscy. Częstym gościem knajpy był stary Gustlik z pokiereszowaną harmonią. Na żądanie zaśpiewał niejedną piosenkę powstańczą, a ulubioną jego piosenką była: «Orgesze, orgesze, coście narobili, żeście Gustlikowi harmonię strzaskali». Podobno Gustlik był wywiadowcą, przebywał raz po tej, raz po tamtej stronie. Przy jednym przekroczeniu miedzy granicznej został przez orgeszów dotkliwie pobity i uszkodzono harmoszkę. W harmoszce brakowało kilku głosów, które Gustlik umiejętnie zastąpił głosem własnym. W krótkim czasie knajpa ta straciła swą aktywność. Zaadoptował ją Związek Strzelecki na biura związku i świetlicę”.
 
Tomasz Ptak, autor międzywojennego przewodnika po mieście, na trasie swojej wędrówki po Lublińcu przejeżdżał rowerem obok gospody i zanotował o niej takie słowa:
 
„By się po takiej wędrówce nieco pokrzepić i nabrać sił do dalszej wędrówki, a przede wszystkiem, by pedałom swoim nie odmówić trochę zasłużonego odpoczynku, kieruję się na ulicę Kilińskiego i wstępuję do restauracji p. Piotra Goluzdy, uchodźcy z Opolskiego, radcy miejskiego. Na pierwszy rzut oka spostrzegasz miły przechodniu niski starożytny budynek i sądząc po jego zewnętrznym wyglądzie pomyślisz, że to jaki wiejski zajazd karczemny. Miła atoli spotka cię niespodzianka, przekroczywszy progi tego gościnnego zabytku. W jego komnatach zatrzymać się może najwybredniejszy gość a zapewniam, że znajdzie tutaj i otrzyma wszystko, cokolwiek tylko sobie życzy. Nadmienić wypada, że budynek ten zbudowany został w roku 1791, a więc w tym roku, w którym narodowi polskiemu nadana została wiekopomna konstytucja 3-go Maja”.

 

Gasthaus Wesoła

Obszar przy skrzyżowaniu dzisiejszych ulic Pawła Stalmacha i Droniowickiej nazywano Wesoła, gdyż wchodził kiedyś do posiadłości lublinieckiego zamku, noszącego taką nazwę. Przy skrzyżowaniu stał budynek w którym znajdowała się gospoda-zajazd (Gasthaus). Przed pierwszą wojną światową prowadził ją Johann Kaczmarczyk, który aby przyciągnąć żołnierzy stacjonujących w mieście otworzył obok niewielką strzelnicę. W okresie międzywojennym karczma należała do rodziny Pilawa, odbywały się tam zebrania i zabawy lublinieckiego koła gospodyń wiejskich. Po 1945 roku w budynku siedzibę miał Zespół Pieśni i Tańca „Halka”, obecnie jego część dalej pełni funkcję restauracyjną.
 
Ostatnia już zanotowana anegdota przez Wojciecha Kosmalę dotyczy tej właśnie gospody. Nie wchodziła ona w obręb Lublińca a gminy Droniowiczki. Tuż przed gospodą, przy ulicy Stalmacha, w ostatnim domu położonym w mieście zamieszkiwał malarz, bohater anegdoty:

„Pewnego dnia z rana, a był to piątek, mistrz malarski jak co dzień przed pracą przychodził do karczmy na ulubioną bombkę tyskiego. Karczmarz, stary Pilawa, zwrócił mu uwagę, że to dziś piątek – post. Mistrz skromnie odpowiedział: «Mam dyspensę, jestem przecież w podróży». «Jak to w podroży?», pyta zdziwiony karczmarz. «Przybyłem przecież z Lublińca», pado mistrz malarski, podkręcając swego dość sumiastego wąsa”. Wojciech Kosmala dodaje: „Tak, dawniej stara wiara nie tylko umiała dobrze pić, ale jeszcze lepiej dowcipkować”.
 
 

Ciemna strona lokali

Uroczyste przyjęcia, dobrze ubrani goście, zasady savoir-vivre'u, to tylko część prawdy o funkcjonowaniu międzywojennych restauracji i gospód. Drugie życie tych miejsc i knajpianych gości, związane z porą nocną, nadmiernym spożyciem alkoholu, hazardem, rękoczynami, wulgaryzmami etc., odsłaniają zwłaszcza raporty policyjne.
 
Publikowane w tym cyklu wspomnienia Wojciecha Kosmali również zauważają to zjawisko. Knajpą o najgorszej renomie w porze nocnej był bufet kolejowy na lublinieckim dworcu, „po zamknięciu lokali w mieście siedlisko żądnych dalszej wypitki”. Dochodziło tam do zdarzeń opowiadanych potem latami przez stałych bywalców: „W późnych godzinach wieczornych była to pełna wrażeń poczekalnia kolejowa. Zasłynęła występkiem wojaka «Żelaznej Brygady», który w zapale waleczności wypalił z kopytka do portretu Komendanta Legionów”. Dodajmy, że Wojciech Kosmala opisuje strzelanie z pistoletu przez żołnierza Wołyńskiej Brygady Kawalerii do portretu Józefa Piłsudskiego.
 
W okolicy dworca kolejowego dochodziło do licznych zajść wymagających interwencji policji. W jednym z raportów czytamy o wybryku Pawła M. z Koszęcina, który „posądzony jest, że dnia 8 lipca 1930 r. o godz. 4-tej w stanie podchmielonym wyprawiał awantury na dworcu kolejowym w Lublińcu wspólnie z Feliksem F. i Walentym L. z Lublińca, wywołując przez to bójkę między sobą, tak, że dyżurny ruchu Nowaczek zmuszony był zwrócić się o interwencję policyjną”. Z kolei Antoni M. z Wymyślacza „dnia 22 czerwca 1930 r. o godz. 7.30 zaczepiał podróżnych na dworcu kolejowym w poczekalni klasy IV i wyprawiał awantury przez co zmuszony był interweniować dyżurny ruchu przy pomocy policji”. Przyjezdny mieszkaniec Królewskiej Huty (dziś Chorzów) Emanuel B w 1930 roku „o godz. 4-tej i o godz. 6.30 na dworcu kolejowym w Lublińcu w pijanym stanie wyprawiał awantury, wszczynając kłótnie z urzędnikami celnymi. Wymieniony wezwany do legitymowania się zachowywał się arogancko wyrażając się „to ciebie gówno do tego, nie potrafisz czytać”.
 
Dobrej opinii nie miał również lokal w nieistniejącej dziś fabryce likierów i wódek przy placu Tadeusza Kościuszki, należący do Stanisława Brelińskiego. „Szynkował tu stary powstaniec Kuligowski, prawa ręka Brelińskiego, obaj przybyli z Patoki. Lokal ten w dniach targowych był licznie odwiedzany przez nasze wieśniaczki, piwo tyskie lało się i pod krzesłami”.
 
W latach międzywojnia lokale dla gości obowiązywała godzina policyjna, nie mogły być one otwarte według uznania. Te gorszej kategorii działały od 1932 roku do godziny 22.00, a kategorii pierwszej do 24.00. Godziny przyjmowania gości można było za zgodą Miejskiego Urzędu Policyjnego wydłużyć. Józef Rzeźniczek, właściciel restauracji i hotelu „Śląskiego” przy rynku, mógł prowadzić działalność do godziny 1 w nocy. W 1928 roku ukarany został za przyjmowanie gości do 1.30. Policjant w raporcie napisał, że „na swe usprawiedliwienie podaje Rzeźniczek, że oficerów nie może wyrzucić”. Kwota mandatu karnego do zapłacenia wynosiła 5 złotych. Właścicielka innej gospody pozwoliła na pozostanie gościom do 2 w nocy. W raporcie policyjnym zanotowano nazwiska 6 osób które nie opuściły lokalu i dodatkowo „bawili się przy grze hazardowej Sächsische Bank”. Policjant kontynuował: „Dopuszczając się powyższego przewinienia sama oświadczyła, że po godzinie policyjnej goście naprowadzeni przenieśli się do kuchni i tam grali i zapijali do godz. 2 w nocy. Biorący udział w grze hazardowej osobnem doniesieniem podani zostali do Prokuratury przy Izbie Karnej w Tarnowskich Górach celem ukarania”. W tym przypadku mandat karny dla właścicielki wyniósł 15 złotych. Inny krewki mieszkaniec Lublińca, Ryszard W.: „w dniu 21. VI. 29 r. o godz. 0.15 w pijanym stanie krzyczał głośno na ulicy zakłócając spokój nocny, a gdy mu niżej podpisany funkcjonariusz zwrócił uwagę, odpowiedział mu W.: «Do zici mi skocz». Następnie doprowadzony do komisariatu wyprawiał tu awantury krzycząc: «Wy pierońskie wszorze, hahary, pierony» itp.”.